Obejrzałem „Priscillę” Sofii Coppoli…
… czyli kilka słów na temat…filmu o niczym
Tak. Pomimo swoich wcześniejszych deklaracji właśnie obejrzałem najnowsze „dzieło” Sofii Coppoli.
„Priscilla” to jak krzyczą od kilku dni zarówno światowe jak i rodzime media, „Najlepszy film Coppoli od czasów 'Między słowami’” lub „Dzieło fantastyczne, porażające i prześladujące widza od pierwszych scen„.
No cóż, z tym ostatnim mogę się zgodzić. „Priscilla” Coppoli jeszcze długo będzie mnie prześladować… ponieważ tak dziwnego, mdłego i nijakiego filmu nie oglądałem już od dłuższego czasu. W zasadzie gdybym miał zamknąć swoją recenzję w jednym krótkim zdaniu to napisałbym, że… „Priscilla” Sofi Coppoli to film o niczym. I to bardzo długi film, bo jak na opowieść o niczym to te dwie godziny, które trzeba wysiedzieć w kinie, to zdecydowanie zbyt długo.
Ale też wystarczająco długo by w trakcie pokazu prześledzić w głowie większość przeczytanych recenzji i uporządkować sobie niektóre fakty z życia Elvisa (wyczytane w różnych książkach, opracowaniach i wspomnieniach, w tym samej Priscilli) a przy tym… nie stracić zupełnie nic z wyświetlanego na ekranie obrazu.
I tak jedna z opinii, którą przeczytałem przed wybraniem się na seans głosiła, że film trzyma widza w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny i ma wartką akcję. Jeśli tak jest w istocie, to w takim razie „Harum Scarum” i „Kissin’ Coussins” przy tej produkcji to prawdziwe filmy akcji! Wybaczcie ten sarkazm ale do teraz nie mogę pojąć co kierowało autorem bądź autorką powyższych słów.
Film, w odróżnieniu od zeszłorocznego projektu Baza Luhrmanna, ciągnie się bowiem niemiłosiernie. Coppola, słynąca z „zamiłowania do niespiesznej narracji i pokazywania intymnych relacji między jedynie kilkoma bohaterami„, karmi widza powolnymi, długimi ujęciami, z których większość rozgrywa się w sypialni Graceland (lub innego domu należącego bądź wynajmowanego przez Presleya). Priscilla w szkole – Priscilla na przyjęciu u Elvisa – Priscilla w szkole – Priscilla w sypialni w Graceland – Priscilla w szkole… i tak dalej i tak dalej. Aż do wyjazdu z Graceland.
Niestety, styl Coppoli, uznawanej za mistrzynię niedopowiedzeń, w moim odczuciu, w tym filmie zawodzi na całej linii. Poszczególne sceny pojawiają się na ekranie bez żadnej spójności. Chaotycznie. Dialogi są fragmentaryczne. Krótkie. „Tęskniłam za tobą”, to sekwencja, którą niczym mantrę powtarza przez cały film główna bohaterka gdy Elvis próbuje nawiązać z nią rozmowę po powrocie do domu. Jakby przez cały film nie miała nic ciekawszego do powiedzenia. Momentami ma się wrażenie, że ogląda się kolorowe slajdy a nie pełnometrażowy film, do którego ktoś napisał scenariusz.
I jeszcze te niedopowiedzenia, które pozostawiają widzowi zbyt dużo miejsca na wyobraźnię. To naprawdę świetne rozwiązanie gdy twórca obrazu chce by bohaterowie jego filmu na dłużej zapadli widzom w pamięć. Podobnie jak spora grupa kinomaniaków i kinomanów, ja również nieraz zastanawiałem się nad tym o czym rozmawiali główni bohaterowie „Między słowami” w ostatnich minutach filmu. Tyle, że to była fikcyjna historia.
A „Priscilla” to historia prawdziwych ludzi. Tu nie ma miejsca na niedopowiedzenia. W ich miejsce powinny przemówić fakty. Powinni dojść do głosu pozostali bohaterowie tej opowieści. Niestety, tak się nie dzieje przez co „Priscilla” staje się bardzo stronnicza.
Kiedy w 2018 roku rozmawiałem z tytułową bohaterką powiedziała mi, że Elvis „podobnie jak większość artystów bardzo przejmował się swoją karierą. […] Troszczył się o nowy materiał, nowe utwory by były takie których ludzie chcieliby posłuchać a które on sam lubiłby później śpiewać„.
Z tego filmu jednak nic takiego nie wynika. Elvis widziany oczami Sofii Coppoli (nawet nie do końca oczami Priscilli) jest pustym, rozkapryszonym i nieodpowiedzialnym gwiazdorem otoczonym grupką potakiwaczy, z którymi imprezuje przy każdej możliwej okazji. Aktorem (zakładając, że nie wiesz kim był Elvis, tyle można wywnioskować oglądając ten film, ponieważ główny bohater dość często jeździ do Hollywood) i piosenkarzem (w filmie chyba raz czy dwa pada nawiązanie do RCA i nagrań, więc… główny bohater chyba nim jest), który bez powodu popada w złość, krzyczy, rzuca krzesłami i wyżywa się na zakochanej w nim dziewczynie.
Oczywiście, nie pochwalając, ani tym bardziej nie broniąc w żaden sposób powyższych zachowań, uważam jednak, że Elvis w tym filmie zasługuje na więcej głosu.
W trakcie wywiadów Sofia Coppola kilkukrotnie zarzekała się, że nie jest to film dla fanów Elvisa co teraz, bo zapoznaniu się z jej produkcją wydaje mi się conajmniej dziwnym stwierdzeniem, ponieważ tylko fani Presleya są w stanie zrozumieć większość poruszanych w nim wątków. Bo czym dla przeciętnego widza jest „Viva Las Vegas” lub wyświetlony na ekranie telewizora „Comeback Special”? Dla przeciętnego Kowalskiego są jedynie nic nieznaczącą wrzutką do tej całej dziwnej „słodko gorzkiej historii„.
„Priscilla” to pomimo nielicznych zabawnych, a czasami wzruszających momentów, bardzo smutny film. Pokazujący jak bolesne może okazać się zderzenie czyjegoś wyobrażenia – wyimaignowanego ideału z rzeczywistością. „Wizerunek to jedno a człowiek to inna sprawa. Czasem trudno jest im dotrzymać kroku„, powie Elvis w 1972 roku.
Główna bohaterka, zakochała się w swoim idolu, który pewnego dnia zaprosił ją do swojego świata. Świata, którego ona nie znała i którego nie rozumiała. I to Coppola pokazuje doskonale. Jej filmowa bohaterka jest zagubiona, wierzy w każdą plotkę na temat rzekomych romansów swojego partnera jaka ukazuje się w gazetach, robi sceny z powodu liścików od wielbicielek. Jakby zupełnie nie rozumiała z jakim człowiekiem się związała. Jakby nie widziała tych wszystkich kobiet próbujących choć na moment zbliżyć się do Elvisa. Jakby zupełnie nie rozumiała prawideł showbiznesu. Filmowa Priscilla sprawia wrażenie nastolatki, która swojego chłopaka poznała na balu maturalnym w liceum a nie świadomej kobiety, która związała się z najpopularniejszym i najbardziej pożądanym artystą tamtych czasów.
I nawet jeśli Coppola chciała zwrócić swoim obrazem uwagę na poważniejsze problemy, skłonić widza do głębszej refleksji to niestety… Przez miałką i nijaką narrację nic z tego nie wychodzi.
O wiele więcej o życiu słynnej pary – jej wzlotach i upadkach, dowiadujemy się z serialu „Elvis and Me” nakręconego w latach 80-tych na podstawie dokładnie tej samej książki, która posłużyła Coppoli za źródło scenariusza.. Podobnie z resztą jak i samej książki.
Co do samej książki, to… kolejnym argumentem, przytoczonym przez polskich recenzentów, który przekonał mnie do zmiany mojej wcześniejszej decyzji i pójścia do kina była rzekoma wierność faktom. I tu w zasadzie większego zaskoczenia nie było. Jaki jest stan wiedzy niektórych naszych dziennikarzy każdy wie, więc powyższe sformułowanie w zderzeniu z tym co zobaczyłem na ekranie wcale mnie nie zdziwiło.
Pozwólę sobie tylko na kilka faktów, żeby nie przynudzać.
Na początek nazwisko żołnierza, który zaprasza Priscillę do domu Elvisa w Bad Nauheim. W obrazie Sofi Coppoli to Terry West podczas gdy w rzeczywistości był to… Currie Grant.
Pozostając nadal w Niemczech. Na przyjęciu na które trafia Priscilla Elvis gra na pianinie. Tylko, że sposób w jaki to robi bardziej przypomina grę Jerry’ego Lee Lewisa niż Presleya, który był samoukiem i jak zapamiętał jeden z jego współpracowników, grał bardziej „stacatto”. Wystarczy przesłuchać dowolnej płyty z nagraniami domowymi
Nieprawdą jest również fakt, że pod nieobecność Elvisa Priscilla cały czas pozostawała w Graceland. Często, co potwierdzają liczni świadkowie (i o czym mówiła ona sama) wyjeżdżała do Los Angeles, spotykała się ze znajomymi i uczęszczała na kurs tańca.
Kiedy jednak oboje byli już w Graceland to czasami ze sobą rozmawiali. Na przykład o filmach które kręcił Elvis. Tyle, że w filmie Coppoli, Elvis jednym tchem wymienia obok siebie „Live A Little, Love A Little”, „Double Trouble” i „Tickle Me” w chwili gdy akcja (choć w przypadku tej produkcji to naprawdę spore nadużycie) jest dopiero w roku 1963/1964 (o czym informują napisy na ekranie w kolejnym ujęciu).
O tym, że twórcy „Priscilli” nie odrobili lekcji i nie zapoznali się z tematem przekonujemy się z resztą na każdym kroku. Choćby wówczas, gdy oglądamy ujęcia z występów Presleya w latach siedemdziesiątych. Poważnie? Elvis tak poruszał się na scenie w tamtych latach? Bo na moje oko w taki sposób poruszają się jedynie jego naśladowcy, którzy chcą zadowolić swoich promotorów, którzy chcą mieć na swoich eventach skrzyżowanie Elvisa z lat pięćdziesiątych, frywolnie wywijającego bioderkami z latami siedemdziesiątymi – w obowiązkowym jumpsuicie z pelerynką (i do tego najlepiej żeby śpiewał „Love Me Tender”).
No i wisienka na torcie. Gdzie w końcu Priscilla powiedziała Elvisowi, że od niego odchodzi? Część źródeł mówi, że w garderobie między koncertami w Vegas. Baz Luhrmann pokazał, że w Graceland a Sofia Coppola, że w apartamencie w Las Vegas….
I tak przykłady na ową „wierność z faktami” można mnożyć i mnożyć.
Cały film ratuje jedynie świetna, bardzo klimatyczna i oddająca ducha tamtej epoki ścieżka dźwiękowa (pomimo iż nie ma w niej nagrań Elvisa) i dobra gra aktorska Jacoba Elordi (Elvis) i Cailee Speany (Priscilla). Jako ciekawostkę warto również dodać, że matkę tytułowej Priscilli zagrała polska aktorka, Dagmara Domińczyk. I to jest zdecydowanie kolejny duży plus.
Co do reszty… Podobnie jak wcześniej, nie zachęcam i nie odradzam wizyty w kinie. Doradzam jedynie by przed zakupem biletu dokładnie sprawdzić czy w tym dniu nie ma w repertuarze czegoś ciekawszego niż… film o niczym.
Mariusz Ogiegło